Poród planowany, czyli o tym, jak nie można zaplanować porodu

Nasza druga córeczka przyszła na świat przez cesarskie cięcie w piątek – 23 października o godzinie 10:13, ważąc 3200 gramów i mierząc 52 centymetry. Jest największym szczęściem, o jakim mogliśmy kiedykolwiek marzyć. Ukochana, najpiękniejsza, wymodlona. Nasza. 20151023_103509-1

Spędziliśmy w szpitalu 6 dni. Sam poród pomimo, że planowany, przyniósł wiele nieoczekiwanych i niekoniecznie miłych zdarzeń. Był strach, były łzy wzruszenia, była niepewność, była niesamowita radość z tego, że to już, że teraz, że właśnie jest z nami nasz mały skarb. Czekaliśmy na nią tak długo. Dziewięć miesięcy ciąży ciągnęło się w nieskończoność, każdego dnia towarzyszył nam strach o tą małą kruszynkę rosnącą pod moim sercem. Myślałam, że kiedy będzie już z nami to wszystkie problemy się skończą, to strach zostanie zastąpiony przez radość. I po części tak jest – jest ogromna radość i ulga, że już jest z nami, że nic złego nie może nas już spotkać. Ale troski i niepokoje rodzicielstwa dopadają nas od samego początku. I tylko świadomość, że starsza Siostra czuwa z Nieba i opiekuje się naszą drugą córeczką sprawia, że jakoś tak jestem wewnętrznie spokojna. Już nic złego nie może nas spotkać.  Ale po kolei.

W czwartek 22 października miałam rutynową wizytę kontrolną o swojej pani doktor. Po części przeczuwałam już, że czeka mnie cięcie – przecież dwa tygodnie wcześniej na wizycie ustaliłyśmy, że jeśli nic się nie ruszy to nie możemy dłużej czekać – obciążony wywiad ginekologiczny i poprzedni poród skutecznie uniemożliwiały nam zbyt długie czekanie na akcję porodową. Zatem przeczuwałam, że jednak będzie cięcie, ale nie spodziewałam się jednak, że tak szybko. Na wizycie pierwsze KTG, na którym widać już dość znaczne skurcze, a postępu porodu brak. Szyjka nadal wysoko, nic się w zasadzie nie dzieje. Skurcze dość mocno zaniepokoiły moją lekarkę. Od razu wyznaczyła termin rozwiązania na następny dzień. Zaplanowała sobie co prawda urlop na piątek, ale zmieniła plany ze względu na nas.

Wracamy zatem do domu i nie dowierzamy. Jak to – już jutro? Świadomość konkretnej daty jest dość specyficznym przeżyciem. Co robimy z tą wiedzą? Sprzątamy mieszkanie, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Mąż załatwia urlop tacierzyński, ja ostatecznie sprawdzam zawartość walizki do szpitala. A potem idziemy do rodziców i spędzamy u nich całe popołudnie i wieczór. I tylko wieczorem, gdy leżymy już przytuleni w łóżku, rozmawiamy o tym, że to nasz ostatni raz, że kolejny wspólny wieczór spędzimy już z Sarusią śpiącą w łóżeczku obok. I nie dowierzamy…

Piątek, godzina 5:30. Oczy szeroko otwarte, wstajemy, szybki prysznic, zmuszam męża do zjedzenia śniadania (nie chcę, żeby mi padł z głodu w szpitalu), ja sama od poprzedniego dnia od godziny 22 muszę być na czczo. Wychodzimy z domu po 6. Brzuch mnie bardzo boli i napina się – czyżby Sara przeczuwała, że za kilka godzin się spotkamy? Czyżby moja doktor doskonale wiedziała, że ten dzień jest idealny na poród i dłużej czekać nie można? Jedziemy do kościoła – tam oddajemy mnie i naszą córeczkę w opiekę Maryi, prosimy o szczęśliwie rozwiązanie i zdrowie dla Małej. Po kościele jedziemy na cmentarz. Musiałam jeszcze raz porozmawiać z Ritusią, powiedzieć Jej, że musi opiekować się swoją młodszą siostrzyczką, poprosić o modlitwę za nas. I zapewnić, że będę zawsze o Niej pamiętać. Że nawet gdy już Sarusia  będzie z nami, nie zastąpi Jej miejsca. Zawsze będzie moją pierwszą, ukochaną Córeczką. I zawsze będę Ją kochać. Dopiero teraz możemy spokojnie jechać do szpitala.

7:15, szpital. Przebieram się w szpitalną koszulę (swojej do cięcia mieć nie można), wypełniam stertę dokumentów. Podpinają mnie pod KTG. Okazuje się, że skurcze są bardzo silne, a Małej bardzo skacze tętno. Kolejny raz okazuje się, że jednak intuicja mojej pani doktor nie zawiodła. Cięcie tego dnia jest strzałem w 10. Przechodzę na salę przedoperacyjną, dostaję kroplówkę i czekam na zespół. Następnie zakładają mi cewnik, dostaję buziaka od mamy i męża na drogę (mama pracuje w tym szpitalu i też była przy porodzie, proponowali jej nawet wejście na salę operacyjną, ale nie chciała męża zostawiać samego za szybą) i ląduję na sali operacyjnej. Anestezjolog mnie znieczula w kręgosłup (znieczulenie podpajęczynówkowe), kładę się na stole, witam z całym zespołem. Wszyscy niezwykle mili, większość osób jest mi znana – czy to ze szpitala, czy szkoły rodzenia. A już z pewnością wszyscy znają mnie – wspominają o pierwszym porodzie, pocieszają, że tym razem wszystko będzie dobrze, dodają otuchy. Gdy spojrzę w lewą stronę widzę za szybą męża i mamę – zestresowani, udają wyluzowanych i z uśmiechem na twarzy machają do mnie zza szyby. Drętwieją mi palce u nóg, nie mogę podnieść pupy. To znak dla zespołu – zaczynamy. Czuję szarpanie nieprzyjemne, ale nie ból. Mam wrażenie, że cały stół operacyjny się trzęsie. Otwieranie człowieka wcale nie jest takie poste. Słyszę jakieś ssanie – to płyn owodniowy jest odsysany. I stało się.

10:13 przeraźliwy krzyk maleńkiego człowieczka, podnoszą ją do góry na moment, żebym mogła ją zobaczyć. Następnie patrzę w lewo – mama się uśmiecha, mąż ociera łzy. Piękny widok. Położna szybko okrywa Sarusię i przystawia mi do policzka. Jest taka zimna, taka maleńka, tak głośno krzyczy. Chwyta małymi rączkami za mój nos, wkłada mi łapkę do ust. Całuję ją szybko i mówię, jak bardzo na nią czekałam i jak się cieszę, że już jest z nami. Nie mogę jej utulić, zabierają ją do innej sali. Mąż i mama idą z Sarusią. Położna obiecała mi, że tylko ją zważą i zmierzą i Mała wróci do mnie. Nie wróciła. Coś poszło nie tak.

Leżę na stolę i cała się trzęsę. To normalne przy tym znieczuleniu. Nie wiem tylko czy trzęsę się ze znieczulenia czy ze strachu o moją córeczkę. Nagle przestała krzyczeć. Przestała oddychać. Zalana wodami płodowymi nie mogła złapać oddechu. Dostała 8 punktów w skali Apgar, ale w trzeciej minucie spadła do 6. Punkty odjęte za oddech, napięcie mięśni, odruchy i zabarwienie skóry. Oklepywana do góry nogami, bo nie chciała oddychać. Włożyli jej do gardła rurkę ustno-gardłową w celu udrożnienia dróg oddechowych. Po zabiegach resuscytacyjnych uznano, że średni stan życia zmienił się na dość dobry, dorzucono 1 punkt Apgar za prawidłowe już napięcie mięśni. Dopiero, gdy Mała w miarę złapała oddech, została zważona i zmierzona. Miała 52 centymetry długości, a waga wykazała 3220 gramów. Lekarka kazała odjąć co najmniej 20, bo wody, którymi była zalana zaburzały wagę właściwą. Wpisano jej 3200 gramów.

Położna nie przyniosła mi jej, tak jak obiecała. Przyszła tylko do mnie zszywanej na stole i powiedziała, że Sarunia musi być zabrana do inkubatora. Wyszła. Myślałam, że oszaleję ze stresu. Nikt nic nie wiedział, nikt mi nic nie mówił. Mąż był z córeczką, ja nie mogłam do niej iść, nie wiedziałam co się dzieje. Wszyscy dookoła mnie leżącej bezwładnie na tym stole zaczęli panikować, tylko jedna moja lekarka zachowała zimną krew. Kazała się wszystkim uspokoić i powiedziała, że kompetencja niektórych pracowników ją przeraża. Że jak można coś takiego powiedzieć matce i wyjść. Żebym się nie martwiła, bo gdyby było coś zagrażającego życiu dziecka, to musieliby mnie o tym poinformować. I że nie po to ona całą ciążę na mnie chucha i dmucha, żeby teraz miało coś pójść nie tak. Mam się wziąć w garść i nie panikować, bo ona pierwsza widziała Małą, jak ją wyciągnęła i Sara jest śliczna i wszystko jest ok. Uspokoiła mnie trochę. W ogóle uważam, że moja lekarka kiedyś trafi w butach do Nieba. Bez dwóch zdań.

Samo zszywanie trwa o wiele dłużej niż za pierwszym razem. Boli. Cholernie boli, nie mogę już wytrzymać bólu. Skarżę się anestezjolożce, która ciągle siedzi przy mojej głowie i mnie głaszcze, ale mówi tylko, że niestety każde cięcie boli bardziej. I dochodzenie do siebie po każdym cięciu jest coraz gorsze. Moja lekarka mówi tylko, że to tyle trwa, bo wycina mi blizny po poprzednim cięciu i mam się cieszyć, bo zrobi tak, że nie będzie śladu po pierwszej cesarce. To mnie trochę motywuje, jakoś znoszę ten ból do końca. Wreszcie mnie zaszyli. Przerzucają mnie bezwładną jak worek ziemniaków na łóżko, wywożą z sali operacyjnej na pooperacyjną. Na korytarzu czekają na mnie mąż i mama. Pytam co z Sarusią. Mówią, że wszystko dobrze, ale nie widzę radości w ich twarzach. Raczej zmartwienie, niepewność. Wreszcie przychodzi do mnie ordynator neonatologii. Tłumaczy, że nie mogę zobaczyć córki, bo leży w inkubatorze, bo musi się ogrzać. Mówi, że było ciężko, ale PÓKI CO jest stabilnie. Z jednej strony nadal ogarnia mnie strach, a z drugiej czuję, że wszystko będzie dobrze. Wiem, że Ritka czuwa nad swoją siostrzyczką i nie pozwoli, aby stało się jej coś złego. Świadomość, że mam świętą Córkę w Niebie napawa mnie spokojem. Mąż co chwilę chodzi do Małej, robi mi zdjęcia, pokazuje, uspokaja. Siedzi przy mnie i modlimy się wspólnie. Jestem już spokojna. Wiem, że będzie dobrze. Przychodzi mój tato, bo nie mógł wysiedzieć w pracy. Przychodzi ciocia, bo nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu. Wszyscy kursują między neonatologią a moją salą pooperacyjną.

Wreszcie przynoszą mi na chwilę Sarusię. Mogę ją dotknąć, wycałować, przytulić. Boże, jak ona pięknie pachnie! Jest taka krucha, taka maleńka. Ale też taka spokojna. Moja mała, słodka kruszynka. Od tego dnia nic już nie będzie wyglądać tak samo. Mamy kogoś, kto nagle staje się najważniejszą istotką w naszym życiu. Leżę na tej sali pooperacyjnej, tulę do siebie Sarkę, a z oczu płyną mi łzy szczęścia.

Nasz poród, pomimo że planowany, wcale planowany nie był. Najedliśmy się sporo strachu, była nerwowa, napięta atmosfera. Zamiast pierwszego kontaktu skóra do skóry – były zabiegi resuscytacyjne. Zamiast tatusiowego przecinania pępowiny – było odsysanie i przywracanie oddechu. Zamiast pierwszych wspólnych chwil we troje – był inkubator i kursujący tatuś między salą córeczki a salą żony. Ale piękne chwile we troje nadeszły, tylko troszkę później. I ciągle jest ich więcej i więcej.

20151023_164712 20151023_103503

9 myśli w temacie “Poród planowany, czyli o tym, jak nie można zaplanować porodu

Add yours

  1. Kochana gratuluję, świetnie dałaś sobie radę 🙂 u nas tez Maja nie płakała, nie oddychala, nie było kontaktu tylko szybki buziak. Cała noc spędziła w inkubatorze bo nie trzymała temperatury. To trudne bo chciałabyś tuli dziecko od razu ale czasem tak musi być i trzeba się cieszyć ze koniec końców wszystko dobrze się skończyło 🙂

    Polubienie

  2. Kochana! Gratulacje jeszcze raz! Wszystko dobre co się dobrze kończy. Ja też miałam plan, by rodzić naturalnie, by przytulać przez kilka godzin dzieciątko i karmić się od pierwszych minut jego życia. Cesarka mnie zaskoczyła jak jasny piorun i to w końcówce porodu! Nie było czasu nawet na znieczulenie i po prostu mnie uśpili. Też pamiętam ten strach towarzyszący niewiedzy i niepewności co dalej. I tatę Bąbla biegającego między inkubatorem a mną. Na szczęście też wszystko skończyło się dobrze:) Silną masz Córcię no i do tego jest piękna!!! Cieszcie się teraz sobą do oporu – zasłużyłyście obie:) Uściski dla Was!

    Polubienie

Dodaj komentarz

Blog na WordPress.com.

Up ↑